środa, 26 lutego 2014

Istnieję

Część pierwsza…

*

Serce, które nie istnieje również może poznać siłę miłości

*

Zrodziła się z myśli. I myślą była.
Nieodgadnięta, nieodkryta, niepewna…  a jednak taka zwykła.  Z roku na rok patrzyły na nią te same oczy. Ich pospolita szarość odbijała żar udręczonej duszy.  Duża powierzchnia kryła tyle tajemnic. Byłą tajemnicą. Jej długie, wiotkie ciało skrywało ich tyle, ile tylko mogło.  Jasne, matowe, proste włosy opadały na wystające łopatki. Wąskie usta trzymane w sztywnej linii. I ta niezwykła biel jej policzków.  Była zwykłą, porcelanową lalką. A jednak kryło się w niej piękno. Tak głęboko ukryte, że aż niewidzialne. Do każdego jej członka przyczepiony był sznurek. Dwa włókna splecione ze sobą, które kierowały jej życiem. Była tylko kolejnym wyrobem lalkarza, który kochał swoje dzieło. Ale porzucał je zaraz po ukończeniu. Musiał pracować. Ona również. Świadomość. Prawdopodobnie ją dostała. Jednak obraz był zamazany. Piasek pod powiekami. Ból.  Ostry, przeszywający. Niewielki dreszcz sunący po plecach.
Łza. A może to zwykła woda? Przecież kukła nie płacze! Kapie równomiernie, w rytm uderzeń jej udręczonego serca. To tylko kawał mięsa. Zwykła codzienność. Kap… Kap… Kap… ciche, delikatne mruczenie. Muzyka deszczu. Odpowiedź na jej wołanie. Sposobność do niesienia zła.
Wyszła na scenę. Obcas stukał w idealnym rytmie z parkietem. Ruch, skok, kwestia. Całe życie.  Bezwartościowe słowa. Głośna muzyka ciszy.  Piosenka. Nuty i kilka dźwięków. Wciąż nie jej. Nie ona pisze słowa.  Ale ona jej wypowiada. Bezwiednie, bez uczuć. To tylko ćwierćnuty.  To tylko życie. Szukała, niepewna. Chodziła, zamyślona. Nie mówiła. Słowa nie były jej bronią. Raczej porażką. Jak reszta. Znała to tak dobrze.  A jednak chodziła. Szukała ścieżkami. Krętymi uliczkami kulis teatru. Tam, za sceną była nikim. Zwykłym osobnikiem płci nijakiej. Tajemnica, która odkryła była jej istnieniem. Żywotem jej duszy. Żywym dowodem.
Iskra. Światło, które przecięło ciszę. Zabłysnęła w powietrzu, unoszona dłonią.  Błysk, który oświetlił twarz. A była ona tak czyta, tak nieskalana. Tak niewinna. Miał twarz anioła, którego się bała. Przerażała ją myśl, że musi zeskoczyć ze sceny do niego. Ale on patrzył gdzieś indziej. Przecież była tylko kolejna lalką, po której sprzątał. Płochliwą, porcelanową damą w sukni tak wielkiej, iż uważała ją za więzienie. Materiał był wiezieniem. Więzieniem nie tyle jej ciała, co duszy.  Czyż mógł zobaczyć gwiazdy w jej szklanych ochach? Mógł odpowiedzieć za czyn, którego się nie dopuścił?  Powinien wypowiedzieć słowa, których będzie żałował?  Nawet jeśli… nie zrobił tego. Nie był winny. Winna była dama. Ta kukiełka, której sznury ciasno pętały osobowość. Charakter.
Wzięła oddech. Wyimaginowany. Przecież ona była tylko wytworem z porcelany. Mimo to otworzyła usta. Powietrze przedarł krzyk. Dziki, cichy krzyk. Pełen żalu i niepewności. Pełen cierpienia.  
Unosiła się lekko. Delikatny atłas. Szum. Szelest. Spojrzenie. Ale on wciąż odwraca wzrok. Płomień zapałki igra w  ciemnych włosach. Oczy odbijają podłogę. Nie uznaje uczuć. Jest dobry. To wystarczy. Nie uśmiecha się. Idzie sztywno, niby na wezwanie. Może nie chce wiedzieć, ale odpowiada. Patrzy na jej usta i nie rozumie słów. Mruga. Znów piasek. Gromadzi się przy powiekach. Zatrzaskuje je, odcinając otchłań oczu od świata. Wzrok świdruje. Wzrok męczy. Wzrok wypala  w niej dziurę. Irytacja. I rosnąca ekscytacja. Nie czaka za zaproszenie. Idzie. Ale kroki ustają, gdy upada kolanami na parkiet. Drewno zderza się z porcelaną. Nie pomaga jej, gdy kryształowe łzy zbliżają się się do ziemi. To jej walka. Walka o istnienie.  A jej życie, którego przecież nie chce.     
Ból rozdziera siłę. Siła rodzi potęgę. Potęga to już uczucie. Uczucie jest czymś. Niekoniecznie namacalnym, ale czymś, w co może wierzyć. W co chce wierzyć… ale szarość tęczówek znów nie spotyka się z otchłanią oczu przeciwnika. Kuli się, jak płochliwe zwierzę. Kreatura. Kukła!  
Drewniany maszkarad!
Płacze. Łza, szloch, panika. Łza... Marzyła o wolności. O istnieniu. O czymś, co nigdy nie było jej. I nigdy dane być nie mogło. Pinokio był jej wszystkim. Był ojcem, przyjacielem, wyimaginowaną postacią. Sennym marzeniem. Też chciała być dziewczyną, tez chciała mieć szanse prawdziwie oddychać.  Być częścią tego okrutnego i bezwzględnego świata. Chciała dostać cząstkę siebie. Kim jestem? Pytała go, ale o tylko patrzył poprzez płomień, żałując. Nie była nikim ważnym, nie dla niego. Tylko lalkarz ja kochał. Kiedyś. Na początku. W jego sercu na zawsze pozostanie obraz przepięknej porcelanki na sznurkach. On patrzyła na nią jak na okaz. Nie ten interesujący lecz ten zużyty. Była zużyta. Była niepotrzebna. Ale przecież tego nie czuła. Nie wiedziała, że może kochać… Że może istnieć.
Ostanie spojrzenie przyniosło ból, którego się nie spodziewała. W jakiś przedziwny sposób wiedziała, że ujrzy go jeszcze tylko raz. Ze dziś to prawie pożegnanie. I wtedy kawał mięsa przyczepiony do pustego środka zacznie krwawić. Aż powoli, nieodwracalnie dojdzie do krasu samozniszczenia. Zeschnie. Patrzył na jej buciki. Ładne, ale znów takie zwykłe. Nie spojrzał w jej popielatą barwę oczu. Nigdy tego nie robił. I tym razem nie było wyjątków. Westchnął tylko. Nadymał policzki i wypuścił powietrze. Strumień pomknął ku ogniowi. Ten, spłoszony – zgasł. Zniknął jego obraz.
W ciszy… W mroku pojawiło się jedno słowo. Imię.

Marie.